Z labiryntu teleportowałem się wprost do miejsca, które teoretycznie pełniło dla mnie funkcję ojczyzny, domu. Znalazłem się nad brzegiem jeziora płomieni. Usiadłem na jego brzegu osłaniając się po bokach własnymi skrzydłami. Na skórze czułem ciepło bijące od jeziora i lekki wiatr wiejący zza moich pleców. Piękne, zdradliwe, diabelnie niebezpieczne, symbol piekieł, jezioro płomieni otoczone żywym lasem. Wpatrywałem się w pełgającą toń w milczeniu starając się uporządkować myśli.
- Znów ci żona umarła i nie możesz dłużej patrzeć na ludzi, Samaelu? - Ten głos znałem aż za dobrze. Czyżby jeden z moich braci przyszedł mnie powitać? Nie byłem przecież poza Gehenną aż tak długo...
- Nie, skąd taki pomysł? - spytałem nie odwracając się. Usłyszałem ciche kroki i trzask kruszących się gałązek, a mój rozmówca stanął jakiś metr ode mnie, gdzieś na prawo.
- Znam cię wystarczająco długo. Przychodzisz tu zawsze, kiedy masz już dość. Swoją drogą, rzadko ostatnio odwiedzasz ojczyznę. Zabawa w egzorcystę tak bardzo ci się spodobała?